Bułgaria – Wybrzeże Morza Czarnego i zderzenie kultur

Na (przedłużony urlopem) weekend wrześniowy zaplanowaliśmy coś wyjątkowego. Nie kolejne szybkie zwiedzanie ale długi odpoczynek i moczenie pupci w podgrzewanym basenie na Pomorzu Drawskim. Cieszyłam się okrutnie jak co roku (ba, w zeszłym roku Paweł był w Silnowie chyba 5 razy – on to dopiero lubi tam bywać!), bo chociaż o Silnowie pewnie czytasz pierwszy raz, to jednak poza faktem, że jest to miejscowość na końcu świata to jest tam jezioro i ekskluzywny pensjonat (teraz już bardziej „ośrodek”) z takim ogromem atrakcji i świetnymi ludźmi, że wyjazd tam będziesz z utęsknieniem wspominać zawsze. I to wszystko naszych znajomych :-) Ups, bo mi się reklama zrobiła. No więc Silnowo jak co roku.

I wtedy okazało się, że jednak nie wypali ten wyjazd. Na kilka dni przed.

MAPA: http://g.co/maps/2j2sm

00000bulgaria
Bułgaria. Trasa: Burgas -> Nessebar -> Słoneczny Brzeg -> Pomorie -> Sozopol

- Co robimy?

- nie wiem, pojedziemy gdzieś samochodem, nad morze?

- Czytałem, że ma być kiepska pogoda w Polsce…

I tak od słowa do słowa planowaliśmy już trasę do Chorwacji lub Bułgarii – z Łukaszem i Magdą.

- Rany, 20 godzin samochodem w jedną stronę na 4 dni?!?!

- 12!

- 15 według Google Maps! Dolicz do tego postoje….

- ale to tylko w Polsce, a później autostrada!

… to wszystko zapowiadało totalną katastrofę – zaraz nie pojedziemy nigdzie!

I tak padło na lot do Burgas w Bułgarii. Miało być tam nawet koło 28 stopni i cudowne słoneczko. Będziemy plażować! :)

Podróż

Tradycyjnie już niewyspani wsiadaliśmy o 5 rano w samolot.Wizzair i bagaż podręczny. Wizzair jak dla mnie stanowi lowcost ekluzywny. Magda leciała pierwszy raz, więc wśród wielu wskazówek rzuciłam, że Polacy klaszczą po wylądowaniu – to było niedługo po tym jak lajknęłam odpowiednią grupę na fejsbuku dotyczącą klaskania w samolocie, więc byłam pełna nadziei. I nic. Ani jednego oklasku. Nawet najmniejszego, nieśmiałego. Byłam tym faktem okrutnie zniesmaczona!

Fajny wschód słońca :)

img_2646

Wylądowaliśmy w Burgas i śmignęliśmy na autobus. Wiedzieliśmy tylko, że autobus nr 15 zabierze nas do centrum Burgas, a stamtąd jakoś damy radę – musimy znaleźć hotel Burgas – gdzieś w centrum.

Na lotnisku zaskoczył nas McDonalds wyglądający jak budka z hotgodami albo bar Smakuś na ulicy Frytkowej w Częstochowie (kto nie wie, niech żałuje!).

Pieniędzy nie wymienialiśmy, bo lepiej wypłacić z bankomatu właściwe, a w ogóle to najlepiej płacić kartą. Ale po wylądowaniu mieliśmy małą konsternację – zaraz zaraz, jakie my w ogóle pieniądze wypłacamy i ile mamy wypłacić, żeby się nie okazało, że to milion dolców? (INFORMACJA DLA ZŁODZIEJA: nie mamy miliona dolarów, nie trudź się!) ;)

Łukasz po wyjeździe do Rygi się przygotował.

- W Bułgarii są lewy! – jakkolwiek to nie zabrzmiało…

- ok, a kurs?

- …

na szczęście jechało z nami dużo Polaków. 1 Lew to około 2 złotych polskich. Zawsze sprawdzajcie jaka waluta obowiązuje w kraju i jaki jest jej kurs.

Paweł też się przygotował.W Bułgarii podobno dość często się zdarza instalacja urządzeń sczytujących dane z kart kredytowych. W związku z tym przelał sobie określoną, ograniczoną sumę na kartę prepaid i z tejże mieliśmy korzystać.

Ale zapomniał sobie zdefiniować PIN, a do tej pory korzystaliśmy z niej wyłącznie płacąc za loty Ryanaira :)

No to symbolicznie wypłaciliśmy 50 ichnich, bo więcej i tak bankomat nie pozwalał na raz. TRUDNO.

W międzyczasie zastanawialiśmy się, czy nie wynająć sobie samochodu, ale później uznaliśmy, że poza lotniskiem będzie taniej.

McDonalds jak budka z hotdogami :-)

Chcieliśmy kupić bilet na autobus, ale nam Pani w kiosku wytłumaczyła, że w autobusie/u kierowcy. Autobus pękał w Polakach z walizkami. Dosiadali się do nas czasem tubylcy z okolicznych wiosek. Było bardzo ciepło i błogo. Biletu nie kupiliśmy bo coś tam – się nie dało – kierowca wskazał nam gestem, że z tyłu. Z tyłu nic nie wyglądało, jakby chciało nam sprzedać bilet, więc sposób na „idiotę” wydał nam się najsłuszniejszy. W sumie zauważyliśmy tam później jakąś kobietę z dziwną maszynką, jakby przenośnym terminalem płatniczym, ale nie mieliśmy odwagi jej zapytać, czy możemy u niej kupić bilet ;-) Po kilku przystankach i wioskach dosiadła się do nas kobieta i zaczęła sprzedawać bilety dla wszystkich. Kosztowały 1 BGN. No dobrze, ale gdzie centrum? Wokół były napisy w cyrylicy, której nie znamy kompletnie.

img_2647

Ale jakoś się udało dojechać do portu (to był chyba zresztą ostatni przystanek) i stamtąd już wiedzieliśmy mniej-więcej gdzie to jest. Jak się okazało później raczej mniej niż więcej, ale biorąc pod uwagę, że było koło 10:00, a doba hotelowa zaczynała nam się o 14:00 to i tak było nam wszystko jedno. W końcu jednak nie wytrzymałam i spytałam w sklepie. Zanieśliśmy bagaże do przechowalni i poszliśmy na spacer połączony z drugim śniadaniem.

na rynku w Burgas

img_2659

Śniadanko

Głodni jak diabli upatrzyliśmy w drodze do hotelu restaurację. To taki mix wszystkiego był, co jak się okazało, nie przekonywało wyłącznie mnie. Sushi, Grill, meksykańska, English breakfast WTF? :)

Zamówiliśmy śniadania. Mnie i Pawłowi podali po ok 20 minutach oczekiwania. Rozważaliśmy, czy nie czekać, na Magdę i Łukasza, ale po minucie uznaliśmy, że jesteśmy głodni i że wystygnie – i tak było zimne. Takie sobie to jedzenie. Zjedliśmy i zaczęliśmy się zastanawiać czy kelnerka oby na pewno zrozumiała, że oni też chcą jeść. :)

Minęło kolejne 15 minut i na stół „wjechały” dwie kolejne potrawy, chociaż nie pamiętam czy razem czy w odstępach czasowych. Podobno dobre, w przeciwieństwie do naszego. Ruszyliśmy na podbój Burgas.

img_2656

Sea-Garden – ogród

Naczytaliśmy się, że w Burgas jest wspaniały ogród tuż przy brzegu, z zachwycającym zejściem na plażę. No dobra, nie było źle, ale trochę byłam zawiedziona tak zupełnie szczerze. Podobno jest tam zoo i w ogóle, pełen wypas, ale my tylko przespacerowaliśmy się przez środek i poszliśmy oglądać morze. Był tam pomnik Adama Mickiewicza co było chyba dla nas największą atrakcją ;-)

img_2676

Pomnik Adama Mickiewicza. Sea Garden. Burgas.

Póki co z góry, a widok był dość imponujący. Chwilowo poszliśmy dalej w stronę portu. Jeszcze szybka kawka gdzieś i wracaliśmy do hotelu, aby się trochę zrelaksować po podróży.

img_2662
Burgas: Molo przy Morskim Ogrodzie

img_2663

Taras widokowy w Burgas

Około 15-16 wyszliśmy na ponowny podbój Burgas. Ceny w Burgas były trochę niższe niż w Polsce, chociaż nie dużo.

Tak szczerze – pierwsze wrażenie nasze było, że Burgas to taka Gdynia. Niby nad morzem, niby fajnie, ale jednak czegoś brakuje i coś jest nie tak. To przez ten port. Dodatkowo – plaże były takie sobie, raczej brudne (może to przez Morze Czarne? ;) ). Przy Sea Garden było jeszcze molo, ale barierki z obdartą farbą. Jednocześnie inne elementy „wystroju” wskazywały na kraj bliższy starożytnym cywilizacjom. Trochę, jakby się tam czas zatrzymał, tylko nie bardzo wiadomo, czy na PRLu, czy w czasach starożytnych cywilizacji. Niekiedy przypominało mi to Turcję, która zresztą z Bułgarią przecież sąsiaduje, innym razem budynki zdawały się być zbyt „europejskie” i masywne socjalistyczne.

Rent-a-Car

Ogólnie przyszło nam do głowy, że skoro nie ma tu nic ciekawego, to trzeba jednak rozejrzeć się za wynajmem samochodu i zobaczyć coś poza… Rozważaliśmy też plażowanie, ale w sumie to jakoś tak niekoniecznie w tamtym miejscu…Pytaliśmy wcześniej o ceny i okazało się O WIELE taniej niż na lotnisku. Nie było to dla nas zaskoczeniem. Poszliśmy podpisać umowę… z którą postanowiliśmy się zapoznać i okazało się, że nasza definicja „full insurance” nie pokrywa się z definicją firmy wynajmującej.

Na szukaniu firmy, która ma normalne warunki straciliśmy około 2 godzin i się poddaliśmy. W międzyczasie zgłodnieliśmy i związku z tym odwiedziliśmy kolejną restaurację.

Pod stolikiem obok siedziało kilka kotów. Z każdym coś było „nie tak”. A to ucho nadgryzione, a to futerko umorusane, a to strupki. Większość miała coś z jednym z oczu i ogólnie były dość wychudzone.

Dania w Karcie brzmiały wyśmienicie – oprócz cyrylicy było tam oczywiście angielskie tłumaczenie. Jednak kelnerka, która do nas podeszła strasznie się przystresowała, gdy zaczęliśmy z nią rozmawiać po angielsku. Chyba nie tylko ja miałam wrażenie, że jest duża szansa, że nie rozumie co do niej mówimy, zatem chętniej pokazywaliśmy palcem co tam chcemy.

Magda zamówiła pstrąga (trout), ja cielęcinkę (veal), Łukasz gęsie wątróbki a Paweł jakiś gulasz wieprzowy. I 4 piwa Kamienitza – lokalny producent.

- zastanawiam się jakie piwo wziąć

- no jak to jakie.. Kamienitza! a co będzie lepsze?

- Bloky z Velkej Płyty?

- Kamenitza?

img_2674

Najpierw dostaliśmy frytki. W sumie nie pamiętam kto dostał, ale chyba Magda. I kelnerka sobie poszła. Popatrzyliśmy na siebie i zaczęliśmy się zastanawiać, czy obie strony opisałyby przebieg dialogu w ten sam sposób.

- a ona nie pytała, czy chips without fish?

- nie, pytała, czy frytki…

- no to czemu masz same frytki?

Magda ma pstrąga a Łukasz gęsie wątróbki. :D

img_2673

Przez dobre 5 minut żartowaliśmy, że pstrąg był wyborny. Przyszły drugie frytki – tym razem między Pawłem a Łukaszem.

- to Twoje czy moje?

- nie wiem… ja chyba nie zamawiałem frytek…

Niczego już nie byliśmy pewni. Chwilę później (tak z 5 min) wpadły na stół kolejne dania: wieprzowina i wątróbki z jakąś borówką czy innym dżetem jeżynowym. Jak chłopaki zjedli uznaliśmy, że to już normalne – dania tutaj podaje się według jakiegoś schematu ale tak, by przynajmniej 1-2 osoby nie jadły, tylko mogły pozostałych zabawiać rozmową.

po 10 minutach dostałam moją cielęcinę. Ale chyba była pełnoletnia bo zdecydowanie w smaku przypominała raczej wieprzowinę. Przynajmniej była w miarę smaczna. :)

Jak byłam w połowie zaczęliśmy się zastanawiać czy warto czekać na pstrąga. Wtedy przyszła ryba z jakąś wadą zgryzu. To chyba jednak nie jest pstrąg?

Teraz już wiedzieliśmy skąd tu tyle kotów. Nieudane zamówienia bez wyrzutów sumienia lądowały partiami pod stołem.

SONY DSC

Tak, to spojrzenie mówi „daj jeść”. fot. Łukasz Krop]

Pomyśleliśmy, że to nieudane zamówienie może nam poprawić wyłącznie porcja dobrych lodów. :)

Wracając z wieczornego wypadu na plażę zahaczyliśmy o lodową budkę w Sea Garden. Lody wyglądały zachęcająco,

więc skusiłam się nawet na dwie gałki! Jogurtowe i melonowe.

Wszyscy (oprócz Pawła :P ) się skusiliśmy – co to dla nas 2 gałki. Na początku nie zrozumiałam o co chodzi i czemu tak dużo to kosztuje, ale porcja była ogromna. Porcja Magdy ważyła 570g :) Pół kilo lodów?? nice!

img_2692

Mega Lody – na wagę.

Jak nikt nie patrzył wywalałam łyżeczką do kosza i jakoś dałam radę … prawie, bo końcówkę wszyscy wyrzuciliśmy.

Paweł za to miał ochotę na drinka w barze Marylin Monroe – fajny klimat! Wzięłam tam mohito arbuzowe – całkiem sprytne połączenie, chociaż trochę za słodkie jak na mohito… Paweł wziął Angelinę. Była super-słodka, czego można było się domyśleć :))) Potem poszliśmy prosto w kimkę.

Grand Vitara

No dobrze, w poprzedni dzień chyba faktycznie straciliśmy trochę za dużo czasu na niczym. Głównie właściwie na szukaniu samochodu. Wieczorem Paweł zrobił research warunków wynajmu samochodu i wychodziło na to, że duże sieciówki nie mają takich absurdalnych zapisów (jak np. że płacisz za każdy dzień samochodu w naprawie kwotę dziennego wynajmu albo że płacisz określoną kwotę za jego kradzież – to nie jest full insurance). Wybraliśmy jakiś mały samochodzik i rano po śniadaniu pojechaliśmy na lotnisko po zarezerwowaną furę. Długo czekaliśmy, bo gość chyba go mył (albo nie wiem co :) ), ale to spowodowało, że z nudów zaczęliśmy przeglądać inne oferty. W końcu po namowach Łukasza zdecydowaliśmy się na Grand Vitarę – bo to przecież wyższa klasa – będzie więcej miejsca, wygodniej i „terenowo”.

Ja ROZUMIEM testy samochodu, ale czułam się jak worek ziemniaków siedząc z tyłu. Strasznie nami rzucali! Czy on musiał wjeżdżać w taką dużą dziurę? Czy serio nie dało się skręcić delikatniej?

Jak zamieniliśmy się miejscami okazało się, że takie wrażenia są tylko z tyłu :D Ten samochód był ogólnie jakiś taki… kiepski. Ale nie wiem dokładnie czemu, bo go nie prowadziłam. Anyway, mieliśmy swój komfort :D

Nessebar

Byliśmy przygotowani na podróż „w górę mapy”. W planach Nessebar, później gorące źródła i „w dół”.

W Okolicach Burgas są lecznicze termalne źródła – reumatyzm, stres, zapalenie gardła i inne takie wypasy. Wyobrażaliśmy sobie ciepłe i zimne baseny i pomyśleliśmy, że to dobry pomysł. Ale najpierw Nessebar. Dostaliśmy cynk, że Nesebar jest taki sobie i Sozopol jest zdecydowanie lepszy. Dlatego zaczęliśmy od Nessebaru.

Czytaliśmy, że Nesebar to starożytne miasto – jedno z najstarszych w Europie, wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO, jako rezerwat architektoniczny i archeologiczny (ciocia Wiki). Miasto-muzeum nazywane Perłą Morza Czarnego i porównywaną do Chorwackiego Dubrovnika. Na wygląd miasta wpłynął fakt, że często stawał się zagrożonym imperium, dlatego jego historia jest ciekawa. Najstarsza część miasta znajduje się na półwyspie (dawniej wyspa – połączone z lądem „ludzką ręką”).

Na początku Nesebar był osadą Traków. Wówczas funkcjonowała nazwa Menebria (lub Mesembria), dlatego na niektórych znakach na drodze tak jest to oznaczone. Później osadzili się tam Grecy. Mesembria była ważnym centrum handlowym rywalizującym z Appollonią (Sozopolem). Później było częścią Cesarstwa Bizantyjskiego, następnie Cesarstwa Bułgarii (ha, wiedzieliście, że było takie?;-) ). Później Nesebar przejęli Krzyżacy. Później miasto trafiło jeszcze pod panowanie Turków i z tego okresu można znaleźć wszystkie drewniane budynki w tamtych okolicach. Po wielu bojach w XIX wieku miasto znów trafiło w ręce greckie i zamieszkiwali tam greccy rybacy i winiarze. Później już miasto trafiło w ręce Bułgarów.

Ale abstrahując od historii.Wjechaliśmy do Nesebaru (nowej części) i kierowaliśmy się w stronę Old Town. Jest to dość dobrze zaznaczone na drogowskazach, więc nie mieliśmy właściwie problemu ze znalezieniem tego.

W pewnym momencie zobaczyłam cudowny widoczek i postanowiłam, że czas na zdjęcie. Wysiadłam, pstryknęłam. Oni stwierdzili, że podjadą tam bliżej, a ja poszłam na spacer w stronę starej części miasta. Mam dzięki temu kilka fajnych ujęć na fotach :P

Widok na Stare Miasto w Nessebar.

img_2705 img_2710

Domowa Kuchnia Włoska? :)

Spacerkiem poszliśmy przez deptak prosto na wyspę. Widok na wyspę był niesamowity i wiedziałam, że będzie tam pięknie. Minęliśmy ciekawą, chociaż nieco zaniedbaną, restaurację na balach „Cucina Casalinga” (wł. „domowe jedzenie”), wiatrak z połowy XVIII wieku i resztki fortyfikacji przy wejściu do miasta (już na wyspie). Później poszliśmy w stronę portu, wzdłuż sklepików i straganów i w górę, aż do XIV-wiecznego kościoła św Jana (Church of St John Aliturgetos - cokolwiek to znaczy ;) ) )i – a raczej tego, co z niego zostało. Tutaj standardowa sesja zdjęciowa. Wtedy zobaczyliśmy restaurację z „parasolkami” i zapragnęliśmy napić się piwa – z pięknym widokiem na morze z wysokości – strzelam – 200-300 metrów nad poziomiem morza.Nessebar już miał ceny turystyczne – zbliżone do Warszawy albo nawet droższe. Pamiątki from China też dość drogie.

img_2718
Młyn – Nessebar.

img_2728

Port w Nessebarze.

img_2730 img_2734 img_2736

Kościół Św. Jana jakiegośtam. Nessebar.

img_2741 img_2744

Nessebar zrobił na nas naprawdę duże wrażenie, więc uznaliśmy, że skoro Sozopol ma być jeszcze lepszy, to gorące źródła zostawiamy staruszkom z reumatyzmem. Było nam tak błogo, że bardzo zasiedzieliśmy, więc później pognaliśmy już szybkim tempem w stronę samochodu. Przed nami Słoneczny Brzeg (Slanchev Bryag / Sunny Beach), ominięte wcześniej Pomorie i kierunek Sozopol.

Standardowa sesja zdjęciowa

Wtrącę tylko, że na zdjęcia miałam na praaaaaaaaawdę dużo czasu :-) Magda i Łukasz pstrykali dużo zdjęć, bardzo dużo zdjęć… bardzo, bardzo… bardzo dużo zdjęć. W jednym miejscu potrafili spędzić 20 minut wymieniając się tylko co chwilę rolami – teraz ja robię zdjęcie a Ty pozujesz! Dlatego zazwyczaj towarzyszył nam tego typu widok:

img_2746

Pozujemy i pstrykamy! … i tak ciągle :-)

img_2771

Sozopol

W Słonecznym Brzegu nawet się nie zatrzymaliśmy (typowa, turystyczna miejscowość – szkoda czasu), w Pomorie zatrzymaliśmy, ale „na siku”. Przy drodze sprzedawali pomidory, które wyglądały bardzo zachęcająco, więc jak tylko zobaczyliśmy bazar z warzywami zatrzymaliśmy się. Mieli tam dużo pyszności. Podeszliśmy do jednej Pani i próbujemy się dogadać. My po angielsku, ona po rosyjsku (chyba), w końcu pyta:

- jesteście z Polski?

- tak

- słowak ze słowakiem się dogada…

lecimy dalej i gdzieś wypatrzyliśmy również coś ładnego. Paweł pyta „how much?” a gość mu odpowiada po Rosyjsku.

On zbladł i patrzy na mnie, ale liczby to jest coś, czego nie rozumiem nawet z dobrą wyobraźnią, więc również pokręciłam głową. Gość się wkurwił:

- jesteście z Polski. Jak możecie nie znać Rosyjskiego!

był przy tym naprawdę wściekły;)

Droga do Sozopolu prowadziła przez Burgas. Mieliśmy do pokonania kilkadziesiąt kilometrów, ale prowadziły nas drogowskazy, więc nie było problemu, że nie trafiliśmy. Po drodze zjechaliśmy na jakąś stację benzynową – chociaż nie pamiętam po co i dalej zauważyliśmy zamek imponujący – in the middle of nowhere.

Imponujący zamek pośrodku niczego. Jedziemy!

img_2773

Gdy podjechaliśmy bliżej już nie był taki imponujący, bo okazało się, że jest budowany od podstaw. Było tam kilka samochodów i jacyś ludzie, więc pognaliśmy do wejścia. Okazało się, że chcą od nas 6 lwów za wjazd od osoby (12 zł)

- a co można zrobić?

- no można się przejść dookoła zamku, zrobić zdjęcia

Zrezygnowaliśmy. Nawet, gdybyśmy chcieli tam wejść nie mieliśmy już gotówki. :)

Ooo, ten zamek nie jest taki stary.. dopiero się buduje.

img_2774

Ile!?! 12 zł za wjazd? Nie, dziękuję.

Pojechaliśmy dalej i w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że nie ma już znaków na Sozopol. Magda sugerowała, żeby się wrócić do miejsca, w którym widzieliśmy ostatni znak. Zaproponowałam, żeby odbić w lewo, bo tam ten Sozopol jest według mapy, ale pierwszy zjazd okazał się kiepskim pomysłem kończącym się przy wysypisku śmieci. Przy drugim zjeździe spotkaliśmy jakichś ludzi, więc korzystając z okazji spytałam w którą stronę Sozopol i podobno już minęliśmy.Wróciliśmy i kawałek dalej skręciliśmy znów. Droga asfaltowa powoli zamieniała się w coraz mniej asfaltową i coraz bardziej zarośniętą. Dobrze, że mamy samochód terenowy, bo było też coraz wyżej. Mijaliśmy ciekawe budynki (rudery). Dojechaliśmy do punktu, w którym można było bez strachu zawrócić.

- Co robimy? Zawracamy?

Czy to na pewno droga na Sozopol?

- przejechaliśmy już tak daleko – będziemy się później zastanawiać co tu było przez cały czas.

img_2780

Pojechaliśmy dalej. Droga się rozwidlała kilka razy, ale ogólnie dotarliśmy do miejsca z całkiem niezłym widoczkiem. Było tam też widać wysepkę.

- zawracamy?

img_2781 img_2786

Jednak było warto – niezłe widoczki :)

- O! to na pewno wyspa węży przy Sozopolu!

img_2786

Niby wyspa węży.

zrobiliśmy zdjęcie. Później się okazało, że to nie jest wyspa węży :) Wróciliśmy aż do stacji benzynowej. Okazało się, że tuż przy niej był skręt na Sozopol, ale przez zamieszanie ze stacją nie zauważyliśmy go.

img_2795

Sozopol (dawniej Apollonia) to podobnie do Nessebaru jedno z najstarszych miast. Było to miasto handlowe – miało dobre „układy” z Grecją :)

Było naprawdę klimatycznie. Zatrzymaliśmy się koło jakiegoś portu i po kolejnej serii zdjęć (tym razem również prawdziwej wyspy węży) poszliśmy w stronę centrum. Sozopol skojarzył mi się z typową wioską rybacką. Ciasne uliczki kocie-łby, dużo drewnianych domów. Ciasne podwórka z licznymi schodkami, przejściami itd. Byliśmy bardzo głodni. Znaleźliśmy bankomat ale nie był zbyt przekonujący… Może można płacić kartą? Jedna knajpa – nie, druga knajpa – nie… trzecia – spytaliśmy i powiedzieli, że generalnie raczej nie można nigdzie, bo koszty płatności mają prze-ogromne. Spytaliśmy o bankomaty – w old town tylko ten jeden, ale w nowym mieście będzie kilka. Popatrzyliśmy na drugi brzeg i uznaliśmy, że widok na stare miasto z nowej części też będzie zachwycający. Postanowiliśmy wrócić do samochodu. Przyszło mi do głowy, żeby się jeszcze przejechać po tym starym mieście więc się przejechaliśmy – było bardzo ciężko i momentami na milimetry przy złożonych lusterkach.

img_2811

Restauracja przy ulicy Rybarskiej w porcie. Założę się, że mieli świeże rybki :)

img_2817 img_2823 img_2829 img_2835 img_2837

Sozopol. Stare miasto. Te mury są z czasów, kiedy miasto nazywało się Apollonią. Podobno kiedyś był tutaj wielki posąg Apollina.

img_2849 img_2854

W nowej części miasta po wypłacie z bankomatu odszukaliśmy restaurację, która nam się spodobała na drugim brzegu. Było tam napisane, że tradycyjna kuchnia bułgarska. Nooooo nareszcie! W menu widzieliśmy natomiast „italian style”, „mexican style”.. gdy przyszedł kelner spytałam (wow,mówił po angielsku):

- chcemy zjeść typowe Bułgarskie danie… które by mi Pan polecił?

- oooo, to jest wyśmienite. tak tak, to polecam. Very Good, Very good..

- ok, to ja to wezmę

….

cała reszta poszła moim tropem i mieliśmy very good :)

Później zastanawialiśmy się, czy nasz kelner nie nadaje wyłącznie „Very Good” na wszystko o co się go nie spyta.

Czekaliśmy długo, oczywiście przynoszono nam w kolejności bliżej nieokreślonej. Ja dostałam pierwsza.

Jak się okazało patelnię, którą spokojnie mogłyby wciągnąć 2 osoby! Jedzenie było naprawdę dobre – pierwszy raz w Bułgarii (i ostatni :)).

SONY DSC

Sozopol. Widok na Stare Miasto. fot. Łukasz Krop

Po obiedzie/kolacji wróciliśmy do Burgas do Hotelu. Po drodze jeszcze zatankowaliśmy. Rano skoro świt mieliśmy oddać Vitarę i back home. Szkoda że tak krótko – zdecydowanie przydałoby się nam więcej czasu na zwiedzanie.

Miało być leżenie na plaży, opalanie i nicnierobienie. Było zupełnie inaczej, ale i tak było zajebiście ;-)

Po wylądowaniu w Warszawie przywitało nas znajome klaskanie w samolocie.

- Oni klaszczą serio? A ja myślałam, że mnie wkręcacie! – komentarz Magdy – bezcenny:-)

Burgas. zdjęcie tamtejszej sieci komórkowej – „Globul” :-)

img_2871

Zobacz więcej zdjęć:

Bułgaria

83 Zdjęcia

1 Komentarze.

  1. best quinceanera dresses

    Dreamin. I love blogging.