Malezja, Singapur, Indonezja. Część 3: Borneo – Sarawak

No to zaczęło się. Oficjalnie zaczynamy zwiedzać Borneo. Wyszło na to, że na tak zwane „przy okazji” „straciliśmy” 9 dni. Byliśmy w Kuala Lumpur, Indonezji i Singapurze. Dużo lataliśmy. Teraz miało się to zmienić na najbliższe kilkanaście dni. Mieliśmy jakiś zarys tego co możemy robić i gdzie chcielibyśmy jechać, ale nie było to w pełni sprecyzowane. Raczej „gdzie nas oczy poniosą”. No to zaczynamy….

 

 

 

 

Kuching

P1050757

No to pięknie zaczęłam. Od przeziębienia. Kompletnie mnie rozłożyło na łopatki. Wszystko przez tę mrożącą krew w żyłach klimę w autobusach i samolotach na zmianę z upałem i duchotą. Pada, więć mimo, że w Kuching jest zasada dla nas kompletnie nieznana z kuponami za 28RM na taksówkę, decydujemy się na to. Autobusów i tak nie ma, taniej też nie da rady. Meldujemy się w Tuna Hotel. To taki „niskobudżetowy” hotel linii Air Asia. Jest to też ostatni hotel, który zarezerwowaliśmy już w Polsce. Później będziemy się musieli martwić na bieżąco. Albo też, jak ktoś woli – później będziemy spali gdzie nas nogi poniosą :)

P1050491 P1050517

Pokój był niewielki, za wszystkie ekstrasy typu ręcznik, klimatyzacja, telewizor, wymianę pościeli czy Internet trzeba było dopłacać. Pościel nie była tragiczna, ale do czystych też nie należała. Za tę cenę można było mieć zdecydowanie coś lepszego. Mimo wszystko następnego dnia zdecydowaliśmy, że zostajemy – szkoda nam było tracić dzień na poszukiwanie kolejnego hotelu w tym samym miejscu.

Kupiliśmy jakieś kanapki na recepcji, ale były paskudne i w jednym znaleźliśmy robaka.
Ustaliliśmy, że to taki dzień operacyjny – szukamy pralni i kantoru wymiany walut. Trochę czasu zajęło znalezienie takiej, która tam to ogarnie w jeden dzień bez dodatkowej opłaty za ekspresowe pranie.

Gorzej było z kantorem. Myśleliśmy (po doświadczeniach w Kuala Lumpur), że nasze problemy z „dużymi głowami” w dolarach skończyły się po wyjeździe z Singapuru, a to ci niespodzianka:

P1050450

i inna niespodzianka:

P1050462

złaziliśmy całe miasto. Jeśli tak ma być wszędzie, to będziemy wozić ze sobą plik „bezwartościowych” dolarów i opróżnimy nasze konta bankowe. To jak to w końcu jest… lepiej mieć ze sobą gotówkę czy plastik? :) No trudno. Wymieniliśmy co było można i poszliśmy dalej zwiedzać miasto.

Kuching po malezyjsku znaczy kot, więc miasto tłumaczy się jako miasto kotów. Choć wszyscy wokół opisują, że jest tutaj ich mnóstwo, na mnie te liczby nie robiły jakiegoś specjalnego wrażenia. Choć jakby porównywać do reszty Malezji to może… Jedną z ważniejszych chyba rzeczy w Kuching jest „waterfront”. Ta nabrzeżna część miasta stanowi jednocześnie jego największą ozdobę, a tuż obok znajduje się dzielnica, którą określiłabym jako olbrzymi targ – przeplatany oczywiście hotelami, food courtami i świątyniami. Najfajniejsza była chyba ta różnorodność towarów. Stoliki ustawiane były na chodnikach tak, że momentami trudno było przejść. Sprzedawcy byli nie tylko sprzedawcami, ale często również wyrabiali te wspaniałe rękodzieła. No może nie wspaniałe, ale jednak rękodzieła ;) Można było tutaj kupić świeżo zrobiony tłumik do samochodu, upleciony na Twoich oczach wiklinowy kosz, albo bransoletkę z paciorków. Co pewien czas mijaliśmy też stoły na których rozstawione były dziwne, wielokolorowe ciasta. Chociaż nie odważyliśmy się ich spróbować, to w Kuching można odwiedzić ich fabrykę (na którą nie mieliśmy czasu). To podobno lokalne pyszności. Z targu najlepiej wspominam „wspaniały” zapach – połączenie suszonych ryb (bardzo w Malezji popularnych) i owoców, na przykład bananów w jednym miejscu. To zestawienie plus prażące słońce i wisząca w powietrzu duchota sprawiała, że człowiekowi aż chciało się żyć!

P1050435 P1050454 P1050533 P1050532

Później trafiliśmy chyba do Chinatown, ale oczywiście ze względu na to, że całe Kuching jest znacznie mniejsze niż Kuala Lumpur, również Chinatown było tam mocno umowne.To znaczy… to chyba było Chinatown, bo wszędzie było pełno czerwonych lampionów i chińska „brama” oraz … oczywiście – świątynia. Był tam też niezły sklep z antykami, do którego mój tata w czasie całego naszego pobytu chodził kilkukrotnie. My zaś, do znudzenia przypominaliśmy mu o nadbagażu i rozważnych zakupach. Ale trudno nie skorzystać z opcji zakupu starych chińskich monet, których był tam cały dzban, a za 5 sztuk płaciło się 20 RM…czyli trochę ponad 20zł.

P1050431

Idąc tak doszliśmy do nabrzeża. Wzdłuż rzeki był bardzo ładny deptak. Z kolei po drugiej stronie rzeki były już znacznie mniej imponujące widoki. Rozpadające się budy stanowiące czyjeś domy.

DSC01372

Usiedliśmy na ławce, wyciągnęliśmy przewodnik i zaczęliśmy się w niego wczytywać – zanim jednak dobrze sprawdziliśmy co można by zwiedzić podszedł do nas starszy gość, rasy białej, a z nim Azjatka i dzieciak. Płynnym pięknym angielskim spytał, czy może nam jakoś pomóc. To z pewnością „urok” przewodników Lonely Planet. Okazało się, że to Amerykanin, mieszkający w Malezji od 4 lat, jest tu nauczycielem angielskiego. Skrupulatnie notowaliśmy rzeczy, które warto zwiedzić w Kuching – w sumie to całkiem sporo tego było … Muzea,  Fort Łowców głów, fabryka ciasta itd. Nie spamiętaliśmy wszystkiego, ale nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie wszystkiego. Nie chcieliśmy być w Kuching aż tak długo, ale któregoś dnia przepłynęliśmy się taksówką wodną na drugą stronę rzeki (taksówka 0,50 RM) obejrzeć ów Fort. Dayakowie, jedno z plemion Borneo słynie z tych „nikczemnych występków”. Głowy swoich ofiar odpowiednio preparowano gotując tak długo, aż czaszki ofiar kurczyły się i mogły służyć za piękny „breloczek”. Im większa kolekcja, tym większy szacun na dzielni… czy coś takiego.

P1050752 P1050750 P1050748 P1050449

Polecili nam też restaurację na „śniadanie” (bo przecież wciąż byliśmy bez śniadania), w którym można było zjeść coś łagodnego. Poszliśmy więc w pierwszej kolejności tam. Trudno było to nazwać tanim azjatyckim food courtem, ale nie chcieliśmy wybrzydzać. Restauracja prowadzona pod Europejczyków też nie jest przecież zła. Długo nie mogliśmy się zdecydować, ale w końcu zamówiliśmy, oczywiście trochę w ciemno. Tata zamówił jakąś rybkę „nieco pikantną”, gdzie na dnie były te suszone ryby – używane trochę po to, żeby dodać smaku, a trochę po to, żeby nie przypaliła się główna składowa dania. Czyli coś jak nasza kapusta. Było to tak pikantne, że tata nie był w stanie tego zjeść bez dwóch piw. My natomiast uraczyliśmy się zieloną herbatą mrożoną. I żebyście sobie nie myśleli – dostaliśmy piękną herbatkę, jeszcze z torebką ekspresową w szklance!

Później kontynuowaliśmy jeszcze akcję poszukiwania kantorów, ale zakończyła się ona połowicznym sukcesem (zasady przyjmowanych banknotów nieco się różniły w zależności od kantoru, ale generalnie pozbywaliśmy się już naszych ostatnich dużych głów).

Później wróciliśmy na nabrzeże. Widzieliśmy tam wcześniej łódkę, która robiła rejs po rzece. Cena 60RM / osobę. Ale po drodze zaczepił nas gość proponując tę samą wycieczkę, tylko małą łodzią za 19RM/os. Kto by się nie skusił. Szczególnie, że facet zgodził się przyjąć zapłatę w dolarach… oczywiście pod warunkiem, że będzie to odpowiedni dolar. Drobnych nie mieliśmy i wydał nam w Ringgitach. Paweł go nieźle zagadał. Mieliśmy taki banknot z „dużą głową”, ale seria, której nam żaden kantor nie chciał przyjąć… no ale ten gość zobaczył, że big head i wziął. To się nazywa wymiana! :)

Na wycieczce łódką nie dowiedzieliśmy się zbyt wielu rzeczy (może poza tym, że na wyspie po drugiej stronie rzeki jest aż 580 małych meczetów), ale fajnie było znów zobaczyć miasto z perspektywy rzeki. Za to poznaliśmy parę Belgów. Też na nich zwróciliśmy uwagę dzięki lonely planet.

Później poszliśmy do restauracji – jak się okazało Libańskiej, w której udało nam się nawiązać dialog z pracującym tam kelnerem. Zaczęliśmy od pytania go o możliwość dojazdu do Baku, dowiedzieliśmy się, że w Sarawak żyją dwa rdzenne plemiona – Bidayuh i Iban, opowiada nam o zarobkach na wsi (700-800 RM / miesiąc) i w mieście (np. kelner z napiwkami wyciąga 1000-1200 RM). Wynajęcie pokoju w Kuching to 400-600 RM. Mieszkał w jednym z okolicznych longhouse’ów, ale ze względu na dobre zarobki w Kuching przeprowadził się.

Rozmowa nam się bardzo przeciągnęła i kiedy się zorientowaliśmy, było już bardzo późno. Rano wstajemy wcześnie i trzeba iść spać.

Bako National Park

P1050618

DSC01494

Zgodnie z wszystkimi informacjami, które dostaliśmy, do Bako trzeba było jechać wcześnie rano, żeby to miało sens. Dlatego bez śniadania, ok. 8:30 byliśmy już na wskazanym dworcu autobusowym. Stał tam autobus, który za chyba 3 RM zawiózł nas na miejsce. Razem z nami wysiadł jeszcze jeden gość. Cała reszta wsiadała lub wysiadała w lokalnych wioskach.

Gdy dojechaliśmy do Bako następnego ranka, Belgowie już tam siedzieli pod ścianą. Niestety okazało się, że jest odpływ, więc nie da rady dopłynąć tam łódką i musimy czekać… minimum 2-3 godziny. To doskonale. Zdążymy zjeść śniadanie i napić się kawy. Nie wspominałam chyba, że kawa w Malezji to jakieś totalne nieporozumienie. Tak było i tym razem. Kawa smakowała, jakby została zrobiona z fusów zaparzanych trzeci raz. Jak nie słodzę kawy, tak tej nie dało się wypić bez mleka i cukru. Wtedy nabierała swoją pełnię smaku. Jedzenie też d**y nie urywało. W Parku było wiele tras o różnym poziomie zaawansowania, ale niektóre też wymagały więcej czasu niż mieliśmy. Bo jeżeli chcieliśmy wrócić tego samego dnia, to mogliśmy popłynąć o 16:30. I tym razem nie chodziło o poziom rzeki, ale o ostatni autobus o 17:15. Szczerze mówiąc to w Malezji było najbardziej denerwujące. Po 17 nie można było już nic zrobić.

Studiując mapę usłyszeliśmy jakieś polskie zdania – to Wiesiek i Dorota, Polacy z Malborka, którzy zwiedzili już szmat świata. Ich towarzystwo szczególnie pasowało tacie, bo wreszcie poznał kogoś z kim mógł swobodnie rozmawiać. Wiesiek i Dorota robili trasę podobną do naszej, tylko na odwrót, więc o ile Bako u nas było pierwszym przystankiem na Borneo, o tyle dla nich był to już ostatni etap podróży – następnego dnia wracają do Singapuru a stamtąd do domu. Chętnie więc dzielili się swoimi spostrzeżeniami z wyprawy. Dopłynąć było tam bardzo ciężko. Woda była już dość wysoko, ale nie na tyle, by obyło się bez problemów… Co jakiś czas mijaliśmy dziwne konstrukcje z kijów, wystające z wody na 2-3 metry… w powrotnej drodze już ich nie było, podobnie, jak nie było ogromnej, 300 metrowej „plaży” … a może powinnam powiedzieć zatoki, w której jestestwo wody zależało od przypływów i odpływów…. One chyba najbardziej mnie tutaj zafascynowały. To niewiarygodne jak krajobraz może się zmienić w kilka godzin! Na dnie rzeki, która prawdopodobnie miała się tutaj za chwilę zapełnić wodą coś się ruszało – to były dwu-centymetrowe kraby z „jednym szczypcem”, znaczy szczypcami, ale jednymi :)

Ponieważ byłam chora spasowałam z nawet bardzo krótkimi trasami i poszłam najkrótszą. Paweł poszedł ze mną. Tata z kolei zdecydował się na trasę 7km. O tym jak paliło tam słońce przekonaliśmy się następnego dnia. Mimo, że trasa biegła zazwyczaj między drzewami a tata użył kremu z filtrem, następnego dnia piekły go ręce. Ręce! Które normalnie są przecież przyzwyczajone do dużej ilości słońca. Gdy wracaliśmy z Pawłem spotkaliśmy stado małpek i dzików… znaczy guźców. Nie obyło się bez tysiąca zdjęć. Małpy też próbowały zaatakować nasz plecak, gdy tylko zobaczyły, że po coś sięgamy. Przy nich trzeba mieć się na baczności. Później znienacka jedna zwinęła dwa ciastka z talerza i uciekła.

DSC01497 DSC01443 DSC01499

Wrażenia z Bako? Sama nie wiem. Nie tego oczekiwałam po parku narodowym, niezbadanym lesie deszczowym i tysiącach roślinności. Coś było w tych krajobrazach tajemniczego i niezwykłego, ale nie można tego nazwać zapierającym dech, pięknym krajobrazem. A może to prażące słońce i gorączka zniekształcały mi obraz? A może „suche” drzewa zatopione w mętnej i żółtej wodzie Morza Chińskiego? A może wielka rura zatopiona w nim, wystająca niczym potwór z Lochness i przepowiadająca obrzydliwe ścieki w wodzie?

DSC01431 DSC01430 DSC01436

Gdy łódka nas wysadziła na drugim brzegu, wśród cywilizacji, budynek, w którym rano czekaliśmy na to aż rzeka się podniesie był już pusty. Zastanawialiśmy się, czy udało nam się zdążyć na autobus, ale z nami czekało kilka osób, więc miejmy nadzieję, że tak. Po dość długim oczekiwaniu przyjechał prywaciarz mini busem. Byliśmy pewni (również z rozmowy z naszymi Polskimi znajomymi), że mini bus przyjeżdża chwilę przed normalnym autobusem. W końcu kasuje więcej. Facet chciał od nas 7 RM od osoby. Nasza trójka udała brak zainteresowania – bez sensu płacić 7 jak za chwilę będzie autobus za 3 (chociaż nie byliśmy jakoś super tego pewni). Ostatnim rzutem na taśmę (gdy wszyscy inni siedzieli już w środku) wynegocjowaliśmy że dobra, możemy pojechać, ale jak nas weźmie za 5RM za osobę. Gość się zgodził i był od teraz naszym nowym przyjacielem. ;-)

Po powrocie z Bako odebraliśmy pranie, wzięliśmy prysznic i postanowiliśmy zjeść w restauracji niedaleko hotelu. Wreszcie było coś normalnego i pysznego – Kurczak w sosie słodko-kwaśnym. Wzięłam aspirynę i poszłam spać. Jutro muszę być zdrowa.

Orangutany w Semangkok

Spaliśmy do 10:00. Później poszliśmy na śniadanie też koło hotelu. Dziś mieliśmy jechać do Semangkoku – ośrodka rehalilitacji orangutanów. Z tym, że orangutany tak naprawdę nigdy nie wracają do „dzikiego” życia. Wycieczka w hotelu kosztuje 65RM od osoby. Nie trudno się domyślić, że postanowiliśmy znów spróbować naszego szczęścia na dworcu autobusowym. Spotkaliśmy tam naszego kolegę, który przywitał nas pytaniem „gdzie chcecie jechać?”. Gdy się dowiedział, że do orangutanów zawołał swojego kumpla, który po długich negocjacjach zawiózł nas tam za przyzwoitą cenę 30 RM/osobę (zamiast pierwszej ceny 35 RM).

Orangutany ogląda się w trakcie karmienia, wtedy jest szansa, że się uda coś zobaczyć, poza szelestem liści na drzewach. Nie udało nam się zobaczyć najstarszego żyjącego tam Orangutana Ritchiego, ale i tak nam się podobało. Najbardziej chyba stukanie kokosami o drzewa oraz piciu mleka z butelki plastikowej :) To się nazywa cywilizacja. Po powrocie jemy obiad w pobliskim food courcie i idziemy spać. Rano wylot do Bintulu… Lot kupiliśmy dzisiaj rano spontanicznie. Air Asia awansuje tym samym na pierwsze miejsce naszych ulubionych linii lotniczych. ;)

DSC01528

Bintulu i Belaga

Pobudka o 6, a o 7:30 idziemy już z rzeczami na taksi. Tacie się zawsze myli i wsiada do taksówki jako kierowca. Przyzwyczajeni do ruchu prawostronnego każdy z nas jako pasażer przedniego siedzenia ma nieodpartą pokusę wciskania hamulca w razie potrzeby oraz wzdrygania się, gdy nasz kierowca skręca „pod prąd” w rozumieniu Polskim. Albo skręca w lewo bez większego ogarnięcia skrzyżowania.

W samolocie mam miejsce obok gościa, który cały czas do mnie gada. Kto gada o tak wczesnej porze zamiast kimać i zbierać siły w czasie lotu? Gdy wychodzi do toalety udaję, że zasnęłam. Zasypiam naprawdę i budzę się przy lądowaniu. No lotnisku w Bintulu znów tylko taksi. RM 35, żeby się dostać do miasta. Nie ma wyjścia, jedziemy. Stąd 4×4 do Belagi powinno kosztować ok RM60/os (zdaniem taksówkarza). Tata częstuje go kulkami z ryżu w jakimś dziwnym karmelu (na sucho). Wcześniej próbowaliśmy podobnych chrupków z noodli. Po tym, jak znalazłam w nich pięknego, grubego, zdrowego, długiego włosa straciłam ochotę na lokalne słodkości.

P1050866

Gdy dojeżdżamy do Centrum taksówkarz pokazuje nam samochód terenowy. Woła – Belaga! Belaga! Belaga! Nikt nawet nie drgnie, więć taksówkarz woła dalej – Belaga! Belaga!

W końcu jeden leniwie podnosi się i podchodzi… i chce RM500.
- 500??!?
- tak, bo ja tam nocuję…
Okazuje się, że 500 to tu „normalna” cena i nikt nam za mniej nie pojedzie. Rezygnujemy. Nie chcemy się dać naciągnąć na zmowę cenową. No i laska w sklepie mówi, że te longhouse’y w Beladze to takie średnie są. ;)

Miri

No to jedziemy do Miri. Bus do Miri RM20, 4-4.5 h jazdy. Po drodze tylko drzewa palmowe, więc moje serce krwawi… Naturalne lasy Borneo są masowo wycinane pod te uprawy, przez co, jak się można domyślić, życie traci nie tylko mnóstwo roślin, ale i zwierząt, które są zabijane, bo stanowią „zagrożenie” dla upraw.

dojechalismy do Miri… a właściwie do wioski 5km przed Miri.  Kurde. Jedziesz 210 km a nie mogą Cię już tych 50ciu do centrum podrzucić. Ja pierdzielę.

Zapytaliśmy o autobus – podobno Autobus będzie za 1,5 godziny bo jeden nam uciekł. Siedzieliśmy przy stolikach dworcowego food courtu, zmęczeni i głodni. W końcu postanowiliśmy wziąć co jest. Gość nam zrobił rewelacyjne noodle (bez mięsa) za RM3.5 !

P1050927

Te noodle, szczególnie tata, porównywał już do końca wyjazdu z każdym innym daniem. Były pyszne. Poczytaliśmy przewodnik. Jedziemy do Mulu. Są tam świetne jaskinie, dla prawdziwych miłośników jaskiń. Nie jesteśmy miłośnikami jaskiń, ale skoro są takie super to jedziemy :)

Pytaliśmy ludzi o busy, ale wzruszali tylko ramionami i patrzyli po sobie – nie wiedzą. Jak to kurde nie wiedzą. W końcu nam pokazali, że tam. Inni nam pokazali, że w innym miejscu. Super. Siedzieliśmy tam chyba ze 2 godziny.

W końcu niektóre wersje zaczynały się pokrywać. Wynikało z nich, że owszem, autobus staje na tym dworcu, ale bardzo rzadko, a kawałek dalej przy stacji benzynowej jest przystanek, na którym można złapać autobus bez problemu. minęło może z 15 minut i byliśmy w autobusie. Był bardzo stary. Tak stary, że przednia szyba była składana z kilku, bo, najwyraźniej w czasach, w których został wyprodukowany nie znano jeszcze techniki gięcia szkła. Koszt do centrum RM 1.40 / os, z przerwą na tankowanie na pobliskiej stacji.

Na razie wylądowaliśmy w centrum Miri i było już po 17, a my mieliśmy do znalezienia hotel i biuro podróży. Hotel znaleźliśmy nawet szybko, z biurem podróży już było znacznie gorzej. Znacznie, bo o tej porze już wszystko było zamknięte. Byliśmy uziemieni tutaj do jutra i nawet nie wiedzieliśmy, czy uda nam się tę wycieczkę zaplanować. Zatrzymaliśmy się w Gloria Hotel, za 110RM / 3 os.

Chwilę odsapnęliśmy i poszliśmy na obiad i piwo. Nie mieliśmy już nic lepszego do roboty. W samym Miri nie ma co zwiedzać. Potwierdza to również LP. Jest to po prostu dogodna baza wypadowa do wielu ciekawych turystycznych miejsc… Pod warunkiem, że się zdąży zorganizować to do 16:00. W międzyczasie tacie zepsuł się aparat i wymyśliliśmy, że być może uda się go naprawić, tylko potrzebujemy śrubokrętu.

Lokalesi kierują nas do pobliskiego supermarketu. Trzeba przyznać, że robi on na nas ogromne wrażenie :-)
Kojarzy mi się z giełdą na której handlowali sami Ruscy 20-25 lat temu. Dorwałam tam, bardzo tanio karty do UNO. W Europie kosztują one majątek (coś koło 20-30 zł, 8 euro za granicą). W Malezji raptem 4 RM. Oczywiście okazało się później, że są jakieś lewe, bo czerwony był w rzeczywistości pomarańczowy, ale poza tym były idealne. I idealnie sprawdziły się podczas naszych długich podróży i nie tylko.

Rano spieszyliśmy się do biura podróży. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się załatwić ten wyjazd do Mulu. Niestety, krzyczą nam chore ceny, np. 680 RM/os bez hotelu, w innej agencji 688 RM z hotelem i przewodnikiem, ale i tak uznajemy, że 700 zł za jednodniową wycieczkę do 4 jaskiń to chyba trochę przesada.

Trochę żałuję, bo podobno wieczorem nietoperze dają tam niezły pokaz „tańca”, zobaczcie na pierwszym lepszym filmie:

Mimo wszystko ustaliliśmy, że nie ma to sensu. Wkurza mnie już ta Malezja. Tu miało być tanio, a cały czas mam wrażenie, że ludzie chcą nas naciągnąć i jest drożej, niż powinno być. Wracamy na dworzec autobusowy. Mam poczucie kolejnego straconego dnia… o 15:45 jest autobus do Brunei. Mamy więc znów kilka godzin na dworcu, ale to przecież doskonała okazja na noodle za 3 złote i Uno. Gdy gramy zrywa się kolejna ulewa i szczerze cieszymy się, że pada deszcz. Powietrze przez kilka minut robi się rześkie. Wszyscy patrzą zdziwieni na tatę, który postanawia się w tym deszczu ochłodzić. Po 5 minutach wszystko znów jest suche, poza powietrzem, które bez zmian pozostaje wilgotne, parne i duszne. Wydaje się jednak, że już się do niego w miarę przyzwyczailiśmy. Przed nami kolejne kilka godzin jazdy autobusem, przejazd przez granicę do Sułtanatu, a później znów 2-3 godziny do stolicy. Czyli dojedziemy późnym wieczorem. Na granicy pytają nas, czy nie przewozimy czegoś zakazanego, a zakazanych rzeczy jest bardzo dużo – zaczynając oczywiście od alkoholu i papierosów. Wspominamy z rozrzewnieniem cytrynówkę domowej roboty, którą się „odkażaliśmy” przez kilka pierwszych dni od przyjazdu taty.

Od granicy zmienia się również krajobraz. Nieco zaniedbane okolice robią się znacznie bardziej luksusowe, trawniki równo przystrzyżone… Coś jak w Europie. Gdy dojeżdżamy do stolicy jest już ciemno, około 22:00. Przed nami kolejne poszukiwania hotelu, a my padamy na ryjki.

Komentowanie jest zakończone.