Wenezuela Część 2: Los Llanos

 Barinas

Zobacz mapę z wyprawy

Na dworcu autobus spóźniał się 40 minut. W międzyczasie dostałam ptasią kupą w rękę. To już chyba taka tradycja.  W końcu przyjechał. Pakowanie zaczynaliśmy od nadawania bagaży. Wrzuciliśmy plecaki, w zamian dostaliśmy numerki. Później pokazywaliśmy bilety i mieliśmy już wskazane miejsca. Na górze. Wszyscy podróżni mieli podusie i kocyk, albo nawet dwa kocyki. Wiedzieliśmy, że wenezuelskie autobusy słyną z ‚doskonałej’ klimatyzacji, więc mieliśmy na sobie najcieplejsze rzeczy. Na szczęście wystarczyły. Fotele były wygodniejsze niż w samolocie – z genialną półeczką na nogi, dzięki czemu osiągało się pozycję niemal leżącą. Obudziłam się nad ranem tuż przed Barinas. Wysiedliśmy na dworcu i zaczęliśmy się rozglądać w poszukiwaniu „naszych”, ale ani widu, ani słychu. Nie odpisywali na smsy. Usiedliśmy i zastanawialiśmy się co dalej. Słyszeliśmy co chwilę nawoływania kierowców – Velencia! Valencia! Merida! Szukali ludzi na dobitkę. Pęcherze po całej nocy krzyczały, aby o nich nie zapomnieć.

Rozejrzeliśmy się w poszukiwaniu toalety. Na pierwszy ogień poszedł Kuba. Gdy wrócił poinformował, że nie ma wody, ale umył ręce wodą w spłuczce. Świetny pomysł i też z niego skorzystałam. To chyba była nasza najgorsza toaleta ever podczas tego wyjazdu. Po 15 minutach postanowiłam umyć zęby. No przecież nie będę pluć pastą na ulicy. Wzięłam butelkę wody mineralnej i poszłam pluć do nieużywanej umywalki w toalecie. Gdy tam weszłam po raz drugi, była cała zalana, właśnie wodą ze spłuczki. Nie wiem jak to się stało, ale oczywiście, że plułam pastą do zębów na ulicy w centrum Barinas. :)

Mieliśmy trochę czasu, żeby poobserwować dworcowy ruch. Ogólnie w Wenezueli panuje dość specyficzna kultura jazdy. Widzieliśmy w Coro, że ludzie „potrąbują” sobie podczas wyprzedzania – chyba tak na wszelki wypadek, jakby ktoś nie spojrzał. Podobnie trąbią na pieszych, ale nie wiem co to dokładnie oznacza. Dodajcie do tego jeszcze fakt, że większość tamtejszych samochodów to stare, amerykańskie landary, poobijane z każdej strony.

W końcu napisali, że będą za godzinę. No dobra, to już jakaś informacja. Poszliśmy upolować coś do jedzenia. Na dworcu było mnóstwo bezpańskich psów. Ogólnie – w Wenezueli było dużo bezpańskich psów. Przypomniało mi się, że paręnaście lat temu w Polsce też na ulicach można było spotkać dużo psów i wcale to nie był powód do niepokoju. To przerażające, jak wiele się zmienia i jak mało tych zmian dostrzegamy. Czekaliśmy tam ze 2 godziny i w końcu przyjechali. Nareszcie! I od razu na wejściu zaskoczenie -  dlaczego jesteśmy w trójkę? Bo oni myśleli, że tylko ja i Paweł się decydujemy i że oni prawdopodobnie nie wykalkulowali i mają jedzenia dla 5 osób. Nasz kierowca – Yobani – wrzucił nasze plecaki na dach. Oczywiście nie znał angielskiego, ale to nie przeszkadzało nam w doskonałym dogadywaniu się. Właściwie jedyne, co musieliśmy wiedzieć to baños, czyli łazienka. Jechaliśmy i słuchaliśmy opowieści przy wenezuelskich hitach. Tamta trójka była w Meridzie – Arek twierdził, że Merida świetna, Piotrek, że szkoda na nią czasu. Byli na raftingu i spali w posiadłości jakiegoś Francuza. Przy okazji zrobili sobie pranie. Tego chyba najbardziej im zazdrościłam. Zapas czystych rzeczy zaczynał się kończyć. Wysłaliśmy ostatnie smsy do rodziców „wszystko u nas OK, przez 3 dni możemy być bez zasięgu”.

Po drodze dosiadł się do nas Junio, nasz przewodnik. On już świetnie znał angielski – chyba najlepiej ze wszystkich naszych przewodników. Z okna widać zapierające dech w piersiach, chociaż monotonne krajobrazy. Soczysto zielone równiny, a na nich pasące się krowy. Co jakiś czas na trasie są progi zwalniające. To w Wenezueli oznaczać może albo wioskę i moto-gastronomię (pachnące, grillowane króliki, banany, kawa, piwo, arepa), albo gwardię narodową. Przy tej drugiej Piotrek zaczynał: „schowaj ten telefon! Nie rób zdjęć! Nie patrz im w oczy!”. Zapytaliśmy Junio co o tym sądzi i potwierdził – turyści w Wenezueli uznawani są za potencjalnych szpiegów, więc takie zachowanie jest jak najbardziej wskazane, żeby nie wzbudzać podejrzeń.

Zatrzymaliśmy się jeszcze w jakiejś mieścinie, żeby uzupełnić lodówkę turystyczną. To był prawdopodobnie nasz zapas jedzenia na całe 3 dni. Piotrek kupił kiść bananów, my kupiliśmy zgrzewkę  piwa. Mogliśmy kupić więcej, ale nikt nie chciał. Później to piwo okazało się towarem na wagę złota.

Zaczęło padać. Mimo wszystko deszcz był raczej przyjemnie chłodzący.

Mijamy Rio Apure – czwartą pod względem wielkości rzekę Wenezueli. Widzimy co jakiś czas tłumy przy rzece. Łowią piranie. To najlepszy sezon na łowienie piranii, bo poziom wody obniża się i wszystkie zwierzęta przenoszą się w dół rzeki. Za kilogram piranii można dostać 20 BsF, czyli €2. Dowiedzieliśmy się jednak, że to niezły kąsek, bo zarobki to na przykład ok 2000 boliwarów w McDonalds czyli €200 / miesiąc.

Los Llanos

weneart2 błotko

- Patrz jaka tu jest droga! Tu to jest prawdziwa Afryka! – Piotrek miał talent do doskonałych podsumowań. Rzeczywiście droga zaczynała się zmieniać z asfaltowej na … przypadkową. Jak safari. Wreszcie zrozumieliśmy po co nam terenowy samochód. Nieźle nas wytrzęsło na tych dziurach.

Dojechaliśmy koło 13. Mieliśmy 2 godziny na odpoczynek przed obiadem. W tym czasie zaprzyjaźnialiśmy się z udomowioną papugą.Była cudowna. Trochę wredna i zadziorna. Jak tylko przestaliśmy się nią interesować zaczęła coś na nas krzyczeć.

weneart2 papuga wcina makaron

My byliśmy już kilkanaście godzin w podróży, więc zmęczenie nas zaczynało trochę dopadać. Po obiedzie pojechaliśmy łowić piranie. 3 osoby konno i 3 osoby samochodem.  Po chwili jednak zatrzymaliśmy się, bo dwóch szaleńców wlazło z kijami do wody całkiem boso. Szukali anakondy. Jakie to jest cholernie niebezpieczne. Zatrzymaliśmy się, żeby się do tych poszukiwań podłączyć. Po 15 minutach czekania ktoś zauważył węża na drzewie. Tak. To anakonda. Zdjęli ją ostrożnie i położyli na ulicy. Chwilę później stały już tam razem z nami 3 wycieczki. Któryś z przewodników wziął kij i zachęcił ją, żeby się oplotła wokół niego. Wtedy Junio spytał – kto chce potrzymać anakondę?
- Mogę?
- jasne, że tak.

weneart2 Anakonda

Wygląda na to, że byłam pierwszą ochotniczką. Cholernie ciężka. Zaraz po mnie zgarnął ją ktoś z innej grupy, a później Paweł – do zdjęcia. I później już nikt. Na 30 osób tylko 3 zdecydowały się na coś takiego. A to była malutka anakonda. Łowienie piranii bardzo spodobało się chłopakom. Szczególnie na kawałek innej piranii. W tym czasie lokalny zaklinacz przyrody Condoro (albo Commodoro, bo właśnie taką ksywkę często dostawał) złowił dla nas większe sztuki na obiad. Kapibary, piranie, mnóstwo ptaków. Gdzie nie spojrzysz, tam coś się rusza, a to co widzisz, to znacznie mniej niż to, czego nie widzisz.

weneart2 pirania

Wróciliśmy koło 18, czyli jak było już ciemno. Mimo silnych repelentów komary dawały się nieco we znaki. O tej porze wylazły żaby i plątały się dosłownie wszędzie. Wokół naszego pokoju chłopaki naliczyli 13 żab w ciągu 15 minut. I jednego kraba. Skąd się tam wziął? Trudno powiedzieć. Na piranie już było za późno, więc zjedliśmy coś innego. Miejsce, w którym przebywaliśmy to jakiś kamp złożony z kilku budynków – trochę jak na mazurach na obozie ;-) Wszyscy spaliśmy w jednym pomieszczeniu, ale były tam 3 podwójne łóżka, więc nieźle. Pomieszczenie, a właściwie hala przedzielona na dwa mniejsze pokoje i my w jednym z nich nie miała okien, tylko siatki/moskitiery. Drzwi zasuwało się na rygielek lub na sznurek w zależności od tego z której strony. Podłoga była dość prosta – betonowa. Łazienki na zewnątrz, w dwóch miejscach. Umywalki na zewnątrz i toalety razem z prysznicami w środku. Każdy z nich miał oddzielne wejście, drzwi z blachy. Ściany miały około 2 metrów wysokości, później ok 40 cm wolnej przestrzeni (na wietrzenie? :) ) i dach. Dzięki temu trudno było mi zaklasyfikować, czy to prysznic na zewnątrz czy w środku. W każdym razie wolałam się kąpać rano, bo wtedy komary już spały. Pod warunkiem, że była woda.

Woda w obozie była pobierana pompą, 60 metrów pod ziemią do plastykowego zbiornika umieszczonego dość wysoko. Stamtąd wężami docierała do łazienek, które z racji tego, że były niżej… działały jak bieżąca woda. Przy okazji czasem udało się, że woda była ciepła, jeśli zdążyła się nagrzać, ale zwykle jednak była lodowata, szczególnie jeśli brało się prysznic o 6 rano, tuż po tym jak pompy zaczynały pracować. Temperatura wody jednak zupełnie nie przeszkadzała. Było cholernie gorąco i taka zimna kąpiel była wręcz cudowna. Gorzej było, jak wody brakło w trakcie mycia, trzeba było trochę poczekać.

weneart2 zbiornik z wodą

Zauważyliśmy, że telefon stał na 1,5 metrowym słupku. Tylko tam mógł złapać jakikolwiek zasięg. Jeśli ktoś ma zadzwonić o konkretnej godzinie, to oni szukają zasięgu i czekają tam, dopóki nie zadzwoni.

weneart2 telefon na słupku

Prąd był z generatora. Generator na benzynę oczywiście. W związku z tym prąd był jedynie wtedy, kiedy do funkcjonowania konieczne było światło – od 18:00, kiedy robiło się ciemno, do około 23:00, kiedy wszyscy szli już spać. Wyłączano go zapewne dlatego, że buczał nam nad głowami jak oszalały i nie dawał zasnąć… chociaż mnie i tak się to udawało po całym dniu łażenia. Całe to obcowanie z przyrodą sprawiło, że budziłam się o 5 i chodziłam spać koło 20:00. Godziny mojej aktywności wyznaczała przyroda… głównie komary, których prawie nie było w pokoju, w którym spaliśmy, ale przez to, że siatka była bardzo drobna, było tam też cholernie gorąco. Dlatego właśnie kładłam się spać jak najwcześniej. Zresztą różnica czasu między Polską a Wenezuelą to 5,5 godziny. Czyli można właściwie powiedzieć, że się w ogóle nie przestawiłam ze strefy czasowej i kładłam się spać standardowo po północy.

weneart2 obóz

Jedzenie – zero wybrzydzania, gotują i jesz co dają… albo nie jesz. Jesteś pośrodku niczego i jeśli Ci nie pasuje to… nie masz wyjścia. Na szczęście jedzenie było całkiem niezłe. Codziennie rano jajecznica z arepą, albo omlety z syropem klonowym. To nie są śniadania, które zwykle jadam, ale są względnie akceptowalne. Najgorszy dla mnie był ten wenezuelski ser. Był tak jasny, że trudno było z całą pewnością uznać, czy był biały czy żółty. Bardzo słony  i może nawet dobry, ale śmierdział jak męskie skarpetki po dwóch dniach biegania, więc nie byłam w stanie przez to przebrnąć. Na obiad dostawaliśmy za to różne różności. Z rzeczy, których trzeba spróbować to np. Yuka (smak blisko gotowanego ziemniaka, ale jest o wiele delikatniejsza w smaku), czipsy z platanów – nie wiem właściwie jak nazywała się potrawa, ale to były plasterki platanów (bananów) smażone jak frytki i posolone. Nieziemsko dobre. Codziennie inny sok, ze świeżych owoców.Tutaj akurat złowione przez nas piranie:

weneart2 talerz piranii na obiad weneart2 obiad - piranie

No ale pierwszy poranek – obudziły mnie śpiewy ptaków, muczenie krów i inne takie dźwięki. Budziły mnie codziennie podczas naszego pobytu tam. Posłuchajcie sami:

Chwilę później zaczął hałasować generator – to oznacza, że będzie woda. Po śniadaniu i prysznicu pojechaliśmy. Tamte rejony to ogromne, niezabudowane tereny, na których wypasane jest bydło. Zwykle krowy, ale widzieliśmy też świnie. To nie są krowy jak nasze polskie mućki, mają garba i są jednobarwne. Poza tym, że są znaczone w tradycyjny sposób – poprzez przypalanie, to chyba jedyna trauma, jaka je spotyka. Te zwierzaki wyglądają na hiper szczęśliwe. Mają ogromne, zielone tereny do biegania i jedzenia. Noc również spędzają na powietrzu, chociaż blisko siebie.

weneart2 równina pięknie

Wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu. Nie było planu. Szukaliśmy zwierząt. Nie było o to trudno. Los Llanos to raj dla ornitologów, ale poza tysiącami gatunków ptaków były tutaj też kajmany (z rodziny aligatorów, ale mniejsze), żółwie, kapibary (największe gryzonie świata), węże. W samochodzie zaplątała nam się nawet mała modliszka. Było tam pięknie, ale żadne słowa ani zdjęcia tego nie opiszą. Czuję, że tak mogła wyglądać polska wieś 40-50 lat temu.

Junio opowiada nam nie tylko o przyrodzie ale i życiu na równinach. Jesteśmy na początku pory suchej, jeszcze 1,5 miesiąca temu do naszego obozu można było dopłynąć wyłącznie łodzią. na czas pory deszczowej wszyscy przenieśli się w miejsce położone znacznie wyżej. U nas jest ok dziesięcioro dzieci. Mają szczęście, bo szkoła znajduje się 500 metrów od domu. Jeśli chodzi o angielski – w podstawówce w ogóle się go nie uczą, dopiero w liceum albo na studiach. Studia są prawie bezpłatne. Prawie, bo kosztują symboliczne 10 BsF za semestr. To całkiem niezła cena.

weneart2 dzieciak w wiosce

W drodze powrotnej zauważyliśmy sklep i poprosiliśmy, żeby Yobani się zatrzymał. „sklep” to całkiem hucznie powiedziane. Chcieliśmy kupić wodę. Oczywiście nie ma. Jest za to coca cola. No oczywiście! Ten koncern wszędzie się wciśnie. Kupiliśmy też małe soczki w kartonikach i lizaki dla dzieciaków.

weneart2 lokalny sklep weneart2 lokalny sklep w środku

Mieliśmy znów 2 godzinki na siestę. Wykorzystaliśmy ją oczywiście na fotografowanie naszej ulubionej ary i innych ptaszków, które przylatywały do obozu…. przez to patrzenie w górę prawie nadepnęłam na iguanę, która postanowiła się powygrzewać na betonowym chodniczku.

weneart2 Iguana

Przez ten prąd na godziny chyba popsułam sobie baterię od aparatu – na szczęście miałam dwie. Zdjęć pstrykaliśmy jednak bardzo dużo i obie padły tuż przed wycieczką łodzią. Zdjęcia z tej części wycieczki zamieszczam dzięki uprzejmości Arka. Dzięki!

weneart2a rzeka weneart2a rzeka

weneart2a ptak
Łódź była dość długa i wąska. Po środku rozłożone deski, które po dwóch godzinach dawały nam się we znaki i … w cztery litery. Chavez w ramach wspierania turystyki i gospodarki dał silniki wszystkim łodziom. Fajnie, ale strasznie jechało benzyną przez to…  Widoki były niesamowite. Oczywiście przyroda, przyroda i jeszcze raz przyroda. Oprócz rodzinki kapibar, mnóstwa ukrytych w zaroślach kajmanów, żółwi, papug z „czubem” i małp widzieliśmy również kopulujące węże (wisiały na drzewie tuż nad naszymi głowami) oraz delfiny rzeczne (wiedzieliście o istnieniu takich?). Są znacznie mniejsze niż te delfiny, które znamy, mają krótsze „płetwy”. Dowiedzieliśmy się też, że są to jedyne delfiny, które mogą skręcić głowę na boki. Żeby je zobaczyć pływaliśmy w kółko łodzią przez jakieś 5 minut. Niezła zabawa!

weneart2 delfin rzeczny

W innym miejscu znów spędziliśmy 15 minut pływając w kółko, zatrzymując się, czekając, znów płynąc… o co chodzi? Wszyscy byli ciekawi. Condoro wstał, zdjął buty i się rozglądał… Junio powiedział, że upolują dla nas niespodziankę. Paweł – przygotowany na wycieczkę na 300% już wiedział. Chwila nieuwagi i Condoro już był w wodzie pełnej kajmanów, piranii i anakond – po trzech sekundach wynurzył się z żółwiem matamata. Ten konkretny był samcem – wiadomo to po wklęsłym „brzuszku”. Żółw jest nazywany prehistorycznym, ze względu na jego paskudny wygląd. Występuje przede wszystkim w Kolumbii i Wenezueli, a ściślej rzecz biorąc w okolicach Amazonki i Orinoco i ich dopływów. Jego szyja po wyciągnięciu jest tak długa, jak jego tułów. Głowa chowa się „bokiem” to muszli. Jego specyficzny zapach (a raczej smród) to jego system obronny.

weneart2a żółw weneart2a żółw

Słońce zbliżało się ku zachodowi, więc zaczęliśmy wracać. To oświetlenie „boczne” dodawało temu miejscu ogromnego uroku i pomyślałam, że to dobrze, że nie udało nam się zaliczyć tej wycieczki rano. Takie były początkowe plany, ale Junio dowiedział się, że wycieczka z Niemiec będzie i nie chciał, żeby było tłoczno (he he). Spytaliśmy, czy przez to, że zrobiliśmy ją później straciliśmy coś, co rano moglibyśmy zobaczyć. Okazało się, że to względy bezpieczeństwa – przez to wracaliśmy tuż przed zachodem słońca, a w razie awarii silnika nie mieliśmy nawet wioseł, na rzece pełnej wszystkiego.

Rozkoszowaliśmy się tym widokiem. Co chwilę przelatywały nad nami jakieś papugi. Dowiedzieliśmy się wtedy, że papugi łączą się w pary na całe życie  i jeśli widzimy liczbę nieparzystą, to znaczy, że druga papuga nie żyje lub została schwytana do niewoli („papużki nierozłączki”, co?).

Wracając Junio i Condoro wzięli od nas latarki. Było już ciemno i czegoś tam szukali w krzakach. Czego? No oczywiście – błyszczących małych ślipek. Małych kajmanów. W końcu Junio przyszedł z ręką pełną 15-20 centymetrowych maleńkich kajmanków. Jakie one były fajne!!! Po kolacji pokazywaliśmy ludziom z obozu zdjęcia, jakie udało nam się do tej pory zrobić – nie tylko na Llanos, ale i w Coro i w Puerto Colombia. To był nasz ostatni wieczór na Llanos. Byłam zakochana w tym miejscu. To był odpoczynek totalny. Kompletne oderwanie od rzeczywistości, w której żyję, bez zasięgu, prawie-bez-prądu, bez Internetu. Tylko przyroda i my. Miałam zresztą większe zmartwienia – moje ukochane komary! Położyliśmy się spać w miarę wcześnie – rano mieliśmy wcześnie wyjeżdżać. Szczególnie, że w międzyczasie ustalaliśmy z Junio, czy będą z nami w stanie pojechać na Catatumbo. Wprawdzie http://www.gravity-tours.com.ve/ organizują wycieczki na Catatumbo, ale Junior miał znowu jechać na Llanos od poniedziałku i nie był pewny, czy uda mu się zamienić. No to zobaczymy.

Komentowanie jest zakończone.