Malezja, Singapur, Indonezja. Część 5: Borneo – prawie Sabah

Cała ta Malezja to był pomysł Pawła. Znalazł jakiś tani lot i stwierdził, że czemu nie. Miała być Azja a Malezja to przecież też Azja… nie sam środek i esencja, ale jednak Azja. U mnie przez długo to było jakieś „bardzo daleko i nie wiadomo po co”. Aż do momentu, w którym Paweł pokazał mi pewien filmik o Sabah, jednym z rejonów Borneo. Ten film dał mi dużo nadziei na bajowy wyjazd. Wyjeżdżając z Brunei cały czas o tym myślałam. Borneo, które do tej pory zobaczyłam niewiele miało z tym wspólnego. Wydawało się, że wyspa jest raczej dość surowa, a mieszkańcy dość … specyficzny. Może to ich różnorodne korzenie czy religie sprawiały, że w relacjach nie dało się odczuć spójnej tożsamości narodowej.

Malezyjczycy nie mówią o sobie w kategoriach „Malezji” ani nawet Borneo, mówią o swoich korzeniach, opowiadają z jakiego plemienia są, co, zdaje się, miało również określać ich w jakichś szczególnie ważny sposób. Np. Dajakowie i Ibanowie zawsze kojarzyć się będą z łowcami głów, którzy zabijali bez litości, wydaje się jednak, że mimo niepochlebnej opinii, jeśli wywodzisz się z tych plemion, warto się tym faktem pochwalić przed turystami. Orang Ulu, żyjący w długich domach – całe plemię pod jednym dachem – mają mieć z kolei duże zdolności artystyczne. Do tych rdzennych plemion dochodzi istna napływowa mieszanka kulturowa głównie Malajowie, Chińczycy, Hindusi. Całe zaś Sarawak – mimo tej różnorodności i inności, zdawało się być mocno nieokreślone.

Cała nadzieja w Sabah. Zanim to przeczytacie, zobaczcie film:

Zanim jednak tam dotrzemy minie jeszcze trochę czasu. Byliśmy trochę zagubieni w tym autobusie, ale na szczęście jeden gość bardziej obeznany też chciał się dostać do Kota Kinabalu i wziął nas „pod swoją opiekę” tak jakby… Wysiedliśmy z nim w miejscu, które wskazał Danny. Tam, na tym samym bilecie zostaliśmy przejęci przez kierowcę minibusa, który stwierdził, że wyjeżdżamy za 15 minut. To świetnie, akurat kupimy coś do picia i jedzenia w lokalnym sklepie. Pognaliśmy szybko do samochodu, żeby nam nie uciekł… po spędzeniu w nim kolejnych 15 minut, kilku wyjściach, zjedzeniu chipsów itp… zaczęliśmy się niecierpliwić. W końcu nasz nowy przyjaciel pogonił towarzystwo i kierowca ruszył. Kobieta (ewidentnie Malezyjka) wstała i nagle okazało się, że nie jest zwykłą pasażerką – wzięła od nas bilety i potraktowała je dziurkaczem-kasownikiem. Tata się wtedy wyszczerzył, pokazał mi bilet (jakbym nie miała swojego ;) ) i skwitował, że dawno temu taki sam system kasowania był w Częstochowskich autobusach. Generalnie nasze nastawienie mocno się poprawiło. Przestaliśmy planować, bo na dłuższą metę to i tak nie miało sensu, cieszyliśmy się samym przemieszczaniem się i przestaliśmy oczekiwać konkretnych „zaliczonych” atrakcji. Bo, jakby nie patrzeć, od kiedy jesteśmy na Borneo, raczej mieliśmy mało „zaliczonych atrakcji”, a więcej rozczarowań. A za nami 15 dni wyjazdu. Gdy to zapisywałam w dzienniku nie mogłam w to uwierzyć. Od dawna mamy za sobą półmetek, a do powrotu do Europy zostało nam 11 dni.

Nasz towarzysz się denerwuje i patrzy na zegarek. Wygląda na to, że będzie nam ciężko zdążyć na prom – bo właśnie w ten sposób mamy przedostać się do Kota Kinabalu po przekroczeniu granicy. Wchodzimy do dużego budynku – są tu kasy biletowe i odprawa paszportowa. Po ok 3-4 godzinach podróży, tuż przed granicą Brunei z Malezją słyszymy – do Kota Kinabalu? Ostatni wypłynął 30 minut temu. Wracajcie do hotelu i płyńcie jutro. Jak to jutro? Mamy stracić kolejny dzień? Mamy teraz szukać hotelu, czy wracać do stolicy Brunei? Takiej opcji nie było. Czas na plan B!

Plan B polegał na tym, aby dostać się do Labuanu, malutkiej wyspy nad Borneo (która jest też niezłą bezcłówką) i popłynąć do Kota Kinabalu z przesiadką…. Facet nas ostrzegł, że z Labuanu już prom dzisiaj nie wypłynie, ale usłyszeliśmy, że płyną tam małe „speed boat” i można się na takie załapać. Zatem wbrew wszelkim logicznym radom kupiliśmy te bilety i poszliśmy na noodle z kurczakiem i Ice lemon tea. Nasz prom odpływał za 1,5 godziny a my mieliśmy partyjkę UNO do rozegrania. Przy okazji wolnego czasu – wiecie, że w Malezji każda toaleta (przynajmniej damska) ma dodatkowo zamontowany kranik z wężykiem, żeby można było się podmyć? To kwestia przewagi Islamu w tym kraju. W związku z tym w toaletach wręcz można było „pływać”, ale w przeciwieństwie do naszych Europejskich toalet, można mieć pewność, że podłoga jest czysta :) Przy umywalkach w babskich toaletach często stała i działała mega suszarka do butów. Całkiem to zmyślnie pomyślane. No i jeszcze – toalety „na małysza”, których tak nie mogłam znieść w podróży do Indii, tym razem wydawały mi się znaczną przewagą nad tradycyjnymi, bo właściwie w takiej podróży trzeba się zaprzyjaźnić z publicznymi toaletami… nie ma bata.

Ale skąd właściwie kultura podmywania? Teoretycznie czystość i te sprawy, ale wygooglałam również ciekawy tekst, z którego wynika, że przy takiej temperaturze i wilgotności używanie papieru się po prostu nie sprawdza i dochodzi do sporych podrażnień. Jeśli więc się wybieracie w takie miejsca, może warto się przygotować psychicznie do nowej metody :-)

Czas minął nam jak zwykle ekspresowo i stanęliśmy w wielkiej kolejce odprawy paszportowej. Ciekawostka – mieliśmy na Sabah i na Sarawak dwie oddzielne wizy. Mimo, że to ten sam kraj i można się dostać z jednego miejsca do drugiego pomijając ten cały cyrk z Brunei.

Płynęliśmy drugą klasą. Nieco „niżej”, trochę jak w Tytanicu. Nikt nas nawet nie spytał, ale okazało się, że pierwsza klasa kosztuje aż 1 ringgita więcej! Na pokładzie na dole było cholernie gorąco, brakowało powietrza. Marzyłam o tym, żeby otworzyć okienko, ale było nieotwieralne. Zajęliśmy miejsca z przodu – akurat trzy w jednym rzędzie. przed nami już tylko jakieś drewniane półki i trochę więcej miejsca niż z tyłu. Akurat, żeby położyć plecaki. Druga klasa była całkowicie wypełniona. Siadłam na plecaku oparta o szafki, przodem do chłopaków, a z mojego fotela zrobiliśmy… nic innego jak stół do UNO! Podróż trwała jakieś 3-4 godziny – przynajmniej szybko nam mijał czas. Gdy dopłynęliśmy do Labuanu zachodziło słońce. Rozglądaliśmy się za jakimiś łódkami, które mogłyby nas zabrać do Kota Kinabalu i prawdopodobnie jeden prom „pracowniczy” przeleciał nam koło nosa (ale i tak pewnie by nas nie zabrali). Nie było też śladu małych łódek, które to powinny dać się złapać. Kolejka do odprawy paszportowej nr 2 była znacznie większa niż ta w Brunei. Do tego nie dostaliśmy na pokładzie karteczek/formularzy imigracyjnych, więc trzeba było je teraz na szybko zdobyć i wypełnić. Było tak gorąco, że ręka kleiła mi się do tych kartek niemiłosiernie. Było już na tyle ciemno, że ledwo widziałam tę kartkę. Kiedy skończyłam wypisywać, ustaliliśmy, że i tak jesteśmy na szarym końcu tej kolejki i wyszliśmy na zewnątrz budynku pooddychać świeżym, bardziej rześkim powietrzem. Patrzyliśmy na zachód i na odpływające ostatnie łódki w porcie. To by było na tyle. Jesteśmy skazani na Labuan.

P1060066

Nasz nowy towarzysz w międzyczasie dzwonił do swoich znajomych, u których miał załatwiony nocleg, a oni podobno czegoś nam pomagali szukać. My mieliśmy swój przewodnik i mieliśmy plan szukać jak zwykle, ale on jakoś bardzo nalegał na pomaganie nam i ciężko było mu powiedzieć, że tej pomocy nie potrzebujemy. Cośtam ustalał z Pawłem, bo uznał go za lidera grupy (zresztą całkiem słusznie, Paweł dzielnie sprawował się na stanowisku kierowniczym :) ). Powiedział, żeby iść za nim, więc szliśmy, a jednocześnie zastanawialiśmy się co my właściwie robimy.
- Paweł, czemu my właściwie za nim idziemy?
- Ja nie wiem… ja go nie rozumiem… nie wiem co ten gość chce! – zalamentował
- To przestańmy za nim iść. – pomysł wydawał się bardzo prosty, bo gość gnał jak szalony i był jakieś 200 metrów przed nami, prawie jakby chciał nas zgubić. Stanęliśmy. Zaczęliśmy coś regulować przy plecakach, coś montować, coś wyciągać. Kątem oka widziałam, że nasz przyjaciel również stoi i czeka.
- No dobra, to chodźmy do niego i spytajmy o co mu właściwie chodzi! – kolejny pomysł wydawał się równie dobry, ale gdy tylko ruszyliśmy facet ruszył znów, a dystans między nami się nie zwiększał. My stawaliśmy, on stawał. My ruszaliśmy, on ruszał.

Postanowiłam zwiększyć tempo, szłam bardzo szybko i w końcu udało mi się go dogonić
- Przepraszam, bo trochę się pogubiliśmy i chyba nie do końca rozumiemy co właściwie robimy? Mamy iść za Tobą?
- No tak, pokażę Wam hotel, zadzwoniłem do nich i mają dla Was pokój.
- Aha… daleko to?
- Nie, tuż za rogiem.

Zdecydowaliśmy, że skoro już tyle przeszliśmy, to idziemy. Wprowadził nas do recepcji, po czym wytłumaczył plan na jutro: – Musicie wstać bardzo wcześnie, nie później niż o 6:30, rano będzie prom o 8:30, ale trzeba być przynajmniej godzinę wcześniej, żeby się na niego załapać. Ja będę na tym dworcu koło 7:30 i tam się spotkamy, ok?
Potwierdziliśmy, chociaż już naprawdę mieliśmy gość gonienia jakiegoś dziwnego gościa. Mimo, że naprawdę nam pomagał. Później dziewczyna z recepcji zaprowadziła nas na górę. Szliśmy długo po schodach i w końcu pokazała nam pokoje. Nasz pokój był bardzo duży. W jego roku znadowało się małe pomieszczenie z dykty, z niskim sufitem, w tym pomieszczeniu (można by powiedzieć – szafie) był kibelek, umywalka i standardowy, Malezyjski prysznic – czyli słuchawka podwieszona nad kiblem.
- I jak ja mam wziąć prysznic? Stanąć na kiblu? – skwitował tata.

Podziękowaliśmy pięknie i poszliśmy dalej, choć szczerze Wam powiem, że to przebieranie w hotelach wkurzało mnie najbardziej. Szkoda mi było energii i czasu na miejsce, w którym i tak będzie syf, i tak będą karaluchy, ale będzie to trochę mniejszy syf z trochę lepszą łazienką. Choć w sumie ciężko mi stwierdzić jak zniosłabym noc w takim pokoju, to wierzę głęboko, że zniosłabym dobrze. W Indiach znosiłam gorsze rzeczy i nikt mnie o to nie pytał. Po rannej pobudce o 7 i całym dniu na nogach/w podróży, łażenie za hotelem to była ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę. A tutaj jeden hotel, drugi hotel, trzeci hotel. Wszystkie fatalne i wszystkie PEŁNE. Od czasu do czasu trafiał się jakiś zgrabny pokoik, ale wtedy od progu witały nas ogromne karaluchy, smród i inne ciekawe wystroje pokoju.

I kiedy już zleźliśmy pobliskie ulice wzdłuż i wszerz i czuliśmy w kościach, że nie ma dla nas ratunku, zaczęłam marzyć o pokoju załatwionym przez naszego przyjaciela. Wchodziliśmy w strefę drogich, 4-5 gwiazdkowych hoteli. Piękne gwiazdki oczywiście nie odstraszały karaluchów – przynajmniej na zewnątrz, bo żadnych pokoi nie udało nam się obejrzeć. Od progu słyszeliśmy, że jest pełno i żeby spróbować obok.

Trafiliśmy w końcu do jednego hotelu, który wyglądał baaardzo ładnie i baliśmy się, że będzie dla nas za drogi. Znów full. Na recepcji siedziała dziewczyna i chłopak. Młodzi. Bardzo uprzejmi. Wyjaśnili, że – tym razem w Labuanie – są jakieś targi czy inny business meeting, więc generalnie wszystko jest zajęte i że może jeszcze gdzieś tam, dwie ulice dalej, niedaleko… Już mieliśmy wychodzić, ale jak to się mówi, kto nie ma w nogach ten ma w głowie (czy jakoś tak) i ostatkiem sił zagadałam. Wyciągnęliśmy przewodnik i spytałam czy może tam zadzwonić i spytać, czy mają wolne. Nie mają. To może tu? Tu też nie. O, a ten hotel? To był jeden z tych, który mieliśmy zaznaczony jako najlepszy wybór. Dziewczyna się zaśmiała. Marina? Właśnie tu jesteście. Młodzi zaczęli główkować i obdzwaniać znajome hotele. Kiedy znalazł się jeden, który nam poleciła za przystępną cenę (jak na obecną, krytyczną sytuację) i przystępne warunki lokalowe, dziewczyna zamówiła też dla nas taksówkę, która zawiozła nas, jak się okazało wcale nie tak blisko, jak nam się wydawało. W recepcji kobieta uprzedziła, że nie ma żadnych dodatkowych ręczników ani super wypasów. Mimo wszystko wypas był niezły, bo było prawie czysto, była i działała klimatyzacja, a łazienka była duża i z oddzielną … wanną. Rano zauważyliśmy największy atut tego hotelu. Wspaniały widok na morze. A to oznacza również, że mamy super blisko do portu, z którego złapiemy łódkę.

P1060068

Naszego przyjaciela nie było. Może to i lepiej? Siedzieliśmy w porcie, była 7:00 i okazało się, że kasy są czynne od 8… a może nawet od 8:30. Po co nam kazał być tak wcześnie? Kiedy tylko otworzyły się sklepy poszłam rozejrzeć się za jakimś symbolicznym drobiazgiem. Dziś Mirosława, imieniny taty. On chyba stracił poczucie czasu, bo był nieco zaskoczony. Później kupiliśmy bilety na prom. Tym razem pierwsza klasa. Z tego co pamiętam, były znacznie droższe niż te na Labuan. No pewnie, że były – nikt tu nie chce jeździć, a kto przyjedzie, za wszelką cenę chce się stąd wydostać! Ta wyspa nie kojarzyła mi się z niczym dobrym.

W pierwszej klasie był telewizor, na którym leciały filmy, więc mimo planów dosypiania, za-oglądałam się, bo to dobre filmy były ;-) i teledyski jakichś gwiazdek wietnamskich. Całkiem to fajne i od zawsze będzie mi się dobrze kojarzyć:

http://www.youtube.com/watch?v=QKBFPLXrsIA

W pierwszej klasie klima mroziła jak szalona. Ubrałam się w bluzę, założyłam skarpetki i w końcu zawinęłam się w mój mini-śpiwór (czyli bawełniany wkład do śpiwora, który generalnie w takich upałach i tak był zazwyczaj zbyt ciepły). Wyszłam ze zmrożonym nosem. Nigdy nie pojmę, jak Ci ludzie mogą się katować takimi różnicami temperatur. Po Kolejnych kilku godzinach (dwa filmy, czyli minimum 3 godziny) wyszliśmy w Kota Kinabalu. Sabah zapowiadało się tak, jak na obiecanym filmie. Wreszcie żółte brudne morze zastąpiły piękne, turkusowe i przezroczyste wody. To dobry znak!

welcome-to-kota-kinabalu

Komentowanie jest zakończone.